Ten post też napisałem w przerwie wymuszonej przez ostatniego bana. A więc jeszcze przed ogłoszeniem przez Cepa głównych założeń „tarczy antyinflacyjnej”. Ale nic w nim nie zmieniam, dodam tylko kilka zdań na końcu i muszę się chyba przygotować do napisania 2. części tekstu, już uwzględniającej rzekome działania antyinflacyjne planowane przez Nowogrodzką.

Przyczyny inflacji.

Gdy ponad miesiąc temu przepowiadałem, że do końca roku cena diesla i etyliny 95 wzrośnie do poziomu 6,20-6,30 zł/l, wydawało się, że jest to bardzo pesymistyczna prognoza. Dziś już taka się nie wydaje. Widać już wyraźnie, że były to wróżby zbyt optymistyczne i w zasadzie nierealne. Znacznie bardziej prawdopodobny jest skok ceny benzyny do poziomu 6,40-6,50/l. Ale też kto mógł 2 miesiące temu przewidzieć, że rząd, Glapiński i RPP będą robić wszystko, co tylko się da, by maksymalnie osłabić złotówkę. Dziś frank szwajcarski jest w Polsce najsilniejszy w całej historii (4,5 zł), EURO ma kurs najwyższy od 13 lat (4,7 zł), a kurs dolara nie schodzi poniżej 4,15 zł… I Glapiński, jego „dwór” w NBP oraz przydupasy z RPP mogą sobie w dupy wsadzić kolejne podwyżki stóp procentowych, których konsekwentnie nie chcieli wprowadzić wtedy, kiedy trzeba je było bezwzględnie wprowadzać. Czyli od niemal 2 lat. Niski kurs złotówki względem dolara i EURO niemal natychmiast winduje ceny paliwa i innych towarów importowanych. A podwyżki stóp procentowych mają to do siebie, że ich realne efekty widać dopiero po kilku miesiącach. Ekonomiści twierdzą nawet, że po 2-3 kwartałach… Czym innym jest szybka, emocjonalna, ale krótkotrwała reakcja inwestorów na informację o podwyżce tych stóp, a czym innym trwały trend… Więc gdy ten knur Glapiński i RPP wyraźnie podwyższają teraz stopy procentowe i złoty umacnia się o 1-2%, to nie ma co skakać do góry z radości. Bo po tygodniu złoty niemal na pewno znów spadnie o 1-2%. Lub więcej. Żeby zbijać obecną inflację trzeba było stopy procentowe podwyższać w kwietniu… Ale wtedy Nowogrodzka i Glapiński nie byli zainteresowani obniżaniem inflacji. I to z kilku powodów.

Spadający kurs naszej waluty to tylko wierzchołek góry lodowej. Na pysk leci także wartość państwowych obligacji skarbowych. A to oznacza postępująca ucieczkę kapitału z naszego kraju, który pod względem poziomu inwestycji był jeszcze kilka lat temu w ścisłej europejskiej czołówce. W państwie tak nieobliczalnym politycznie (wojna z Brukselą) i niestabilnym ekonomicznie (głównie z powodu właśnie samobójczej „polityki” NBP i RPP) ta ucieczka kapitału może w pewnym momencie zamienić się w gorączkową wyprzedaż naszej waluty. Polska kroczy obecnie tą samą drogą, którą jeszcze niedawno podążały Turcja, Rosja, Ukraina… Nie grozi nam może na razie taki kataklizm po panicznej wyprzedaży, jaki uderzył w kurs tureckiej liry, ale PIS już wielokrotnie udowodniło, że potrafią dokonywać rzeczy niemożliwych. Niestety, udawało im się to wyłącznie w przypadkach działań bardzo niekorzystnych dla Polski i Polaków.

Trudno było być optymistą, gdy słuchało się bredni Cepa i Glapińskiego nt. planowanych działań rządu oraz NBP, szczególnie tych zapowiedzi dotyczących wzmacniania złotówki i walki z inflacją. Wielokrotnie w swoich postach podkreślałem, że kompletnie nie znam się na ekonomii i finansach. A jednak zadziwiająco często udaje mi się przewidzieć wiele fatalnych w skutkach decyzji gospodarczych PIS-u. Udaje mi się to dlatego gdyż, choć jestem ekonomicznym ignorantem, to jednak dość dobrze poznałem mentalność PIS-owców. Rasowi ekonomiści nie dopuszczają na ogół możliwości takich działań rządu i banku centralnego, które godziłyby w dobro naszej gospodarki, waluty oraz samych Polaków. Bo uważają takie postępowanie za sprzeczne nie tylko z wiedzą i regułami obowiązującymi w ekonomii oraz wypracowanymi przez dziesięciolecia schematami, ale także z uczciwością i zdrowym rozsądkiem. Tyle, że PIS-owcy nie kierują się w swoich działaniach ani rachunkiem ekonomicznym, ani tym bardziej uczciwością… Tylko słupkami poparcia i przerażającą dla nich perspektywą, że gdy utracą władzę, to hurtem wylądują w więzieniach. O ile w ogóle zachowają życie po tej utracie władzy, co wcale nie jest takie pewne… Tak więc dołująca złotówka, szybująca ku niebu inflacja i piętrzące się na horyzoncie następne wielkie problemy ekonomiczne spędzają Kaczyńskiemu sen z powiek tylko o tyle, o ile mają przełożenie na poziom poparcia dla jego partii. Jeśli dla Kaczyńskiego i PIS politycznie korzystne byłoby wywindowanie inflacji powyżej 20%, to już dziś byśmy taką właśnie inflację mieli w Polsce…

Nawet taki ekonomiczny ignorant jak ja wie, że jednym z głównych powodów rosnącej inflacji jest nadmiar pieniędzy na rynku. Gdy ilość tych pieniędzy zaczyna znacząco przekraczać wartość produkowanych dóbr, zaczyna się taki cyrk inflacyjny, z jakim mamy dziś do czynienia. Wg danych z końca 2020 r. w użyciu było ok. 765 miliardów zł. To suma wszystkich złotówek, jakie są w Polsce. W ciągu 2020 r. liczba ta zwiększyła się aż o 64 miliardy zł czyli o 9,1%. Tymczasem w tymże 2020 r. wartość wszystkich dóbr finalnych wytworzonych w naszym kraju oraz wykonanych usług (czyli nasze PKB) wzrosła o zaledwie 4,7%. No i wszystko jasne…

Skoro ja znam te dane, to tym bardziej doskonale znają je także Glapiński, RPP oraz cała Nowogrodzka. A jednak jeszcze 5-6 miesięcy temu mamili nas zapewnieniami, że inflacja na koniec 2021 r. nie przekroczy 4%, choć już wtedy wynosiła 5% i wiadomo było, że może się tylko zwiększać – przecież dopiero wychodziliśmy z III fali pandemii! Nie napiszę teraz, jaka kara powinna spotkać Glapińskiego za to, co wyprawiał w ciągu tych ostatnich 6 miesięcy, bo znów zaliczę bana. Na pewno kazałbym mu na początek zeżreć własny „nabiał”, a potem, na przeczyszczenie, zaordynowałbym mu beczkę napalmu… W każdym razie dla wszystkich choć trochę zorientowanych w temacie już od dawna oczywisty był i gwałtowny wzrost cen prądu oraz gazu, i wzrost inflacji oraz osłabienie się złotówki. Jedyne, co mogło ich nieco zaskoczyć, to aż tak gwałtownie drożejąca ropa naftowa. Ale i tu wszyscy eksperci przestrzegali, że gdy zamrożone przez Covid19 gospodarki w końcu ruszą z kopyta, to znaczny wzrost cen ropy, gazu i węgla będzie nieunikniony.

Ale Nowogrodzka i Glapiński sprawiali wrażenie, jakby do nich ta oczywista prawda w ogóle nie docierała. W dodatku PIS swoimi ciągłymi ostatnio konfliktami z Brukselą walnie przyczyniło się do dramatycznego osłabienia zarówno pozycji naszego państwa, jak i stabilności kursu naszej waluty. Ważniejsze było dla nich dalsze funkcjonowanie Izby Dyscyplinarnej SN i możliwości represjonowanie sędziów, niż gospodarka, finanse publiczne i nasze portfele. Zresztą, do pewnego momentu wzrost inflacji był dla Nowogrodzkiej zjawiskiem bardzo korzystnym. I w ten sposób doszedłem do kolejnego istotnego elementu tej inflacyjnej układanki – rozbieżności pomiędzy interesem partii rządzącej i interesem społecznym. Pozornie to niemożliwe, aby jakiś rząd, kierując się własnym interesem polityczno-ekonomicznym, działał na szkodę milionów obywateli. Ale, jak już wspomniałem, dla Kaczyńskiego, gdy w grę wchodzą jakieś jego wymierne korzyści, nie ma rzeczy niemożliwych do zrobienia. Nawet Konstytucja nie jest dla niego przeszkodą, a co dopiero kurs waluty i poziom inflacji. Zalegalizuje pedofilię kleru, rozkaże strzelać do protestujących kobiet, zleci zamach na Tuska i zbuduje obozy koncentracyjne… Tylko musi mu się to politycznie opłacać.

Glapiński i NBP nawet nie próbowali przeciwdziałać wzrostowi inflacji, bo wybrali dobro swojej partii, a nie dobro obywateli. Już dawno temu Milton Friedman, jeden z najwybitniejszych amerykańskich ekonomistów, powiedział, że „inflacja jest formą podatku, który można nałożyć bez ustawy”… Niedawno PIS-owski minister finansów Kościński, w przypływie niespodziewanej szczerości, sam powiedział, że on jest zadowolony ze wzrostu inflacji, bo w ten sposób rosną wpływy do… budżetu! Kościński zna się na ekonomii jeszcze gorzej, niż ja, ale w tym akurat przypadku miał rację. Budżet zyskał ekstra ok. 9 mld zł. Wskutek rosnącej inflacji biednieją bowiem głównie Polacy. Państwo na wzroście inflacji może nieźle zarabiać. Tak więc dopóki wzrost cen nie przeszedł w galop, PIS nic sobie z tego nie robiło, a nawet było zadowolone.

I nie chodzi tylko w rosnące wpływy do budżetu, z którego przecież trzeba pokrywać koszty obietnic wyborczych. Glapiński mógł bez problemu wyhamować tempo wzrostu inflacji, tak jak zrobiły to banki centralne innych państw. Ale użycie podstawowego instrumentu, czyli podwyżka stóp procentowych, godziłoby bezpośrednio i dotkliwie właśnie w interes Nowogrodzkiej. Bo to rząd PIS-u jest największym kredytobiorcą. Nawet bez podwyższania oprocentowania pożyczek zaciąganych bez opamiętania przez rząd nasz dług publiczny sięga już stratosfery.

I co dziś proponują nam rząd PIS oraz Glapiński? Proponują nam… grę na zwłokę. Odwlekanie tego, co nieuniknione. Może boją się społecznego buntu i wprowadzając „tarczę antyinflacyjną” chcą jakoś dotrwać do czasu, gdy wprowadzane podwyżki stóp procentowych zbiją inflację. A to potrwa miesiące i ta zwłoka będzie dla nas cholernie kosztowna. Poza obniżeniem cen paliw pozostałe składniki „tarczy” nie mają większego znaczenia antyinflacyjnego. Przeciwnie, część z nich będzie jeszcze bardziej napędzać inflację. Zamiast zmniejszać wydatki, rząd chce je przecież zwiększyć o ulgi i rekompensaty dla najuboższych. Rząd optymistycznie zapowiada, że ceny paliw, po zmniejszeniu akcyzy, podatków i zawieszeniu opłaty emisyjnej, spadną o ok. 20-30 gr na litrze. To ja się mogę założyć, że spadną duuuużo mniej. Poza tym większość rozwiązań „tarczy” ma obowiązywać tylko przez kilka miesięcy. A co potem? Będziemy czekać na jakiś cud? Wszystkie ulgi i dopłaty planowane przez rząd zostaną zresztą „zjedzone” przez podwyżki cen prądu i gazu, które dopiero mają być wprowadzone w styczniu 2022 r. Osobny rozdział to kurs złotówki… Wszyscy zakładają, że nasza waluta będzie się jednak umacniać. Ale ci „wszyscy” chyba zapominają, że w najbliższych miesiącach w Brukseli i TSUE zapadną decyzje, które mogą ostatecznie dobić naszą walutę. Już samo wstrzymywanie wypłat z Funduszu Odbudowy znacznie osłabiło złotówkę. A co będzie, gdy zapadnie wkrótce decyzja, że zablokowane zostaną także miliardy EURO z podstawowego budżetu Unii?

Nowogrodzka, zamiast walczyć z inflacją, postanowiła tylko łagodzić jej skutki, a i to tymczasowo (do kwietnia). Oni nie mają w ogóle pomysłu, jak powstrzymać wzrost cen i chwytają się sposobów nie tylko desperackich, ale także mało skutecznych. Cały ciężar „PIS Bezładu” przerzucają na samorządy oraz klasę średnią, w tym oczywiście przedsiębiorców. Którzy z kolei przerzucą go na obywateli np. podwyższając ceny biletów komunikacji miejskiej i koszty wywozu śmieci, podnosząc ceny swoich produktów i usług. Wspaniały pomysł Nowogrodzkiej na spowalnianie wzrostu cen…

Niby konieczność „antyinflacyjnej” pomocy najuboższym jest zrozumiała. Ale to nie ci, którzy otrzymają ulgi lub rekompensaty decydują o wzroście wydajności pracy i zwiększeniu produkcji towarów, które są jednym z warunków obniżenia inflacji… Nie ma się również co łudzić, że przyznanie ludziom po 400-800 zł rocznej rekompensaty nakręci w jakiś widoczny sposób koniunkturę. Tak więc działania antyinflacyjne Nowogrodzkiej sprowadzą się zapewne tylko do zwykłego dodrukowania pieniędzy, których i tak jest na rynku za dużo. PIS będzie się starało zmniejszyć negatywne skutki inflacji dla ok. 5-8 milionów Polaków. Zapłaci za to pozostałe 30 milionów obywateli. PIS uruchamia właśnie swoiste finansowe perpetuum mobile. Za 4-5 miesięcy będzie musiał skończyć się antyinflacyjny „okres ochronny”, bo budżet dłużej nie wytrzyma zmniejszenia dochodów z akcyzy i podatków. Rekompensaty wzrostu cen dla najuboższych może i przetrwają, ale wskutek wysokiej inflacji obszary ubóstwa będą się rozszerzać i coraz więcej Polaków będzie się zaliczać do tej grupy najuboższych, którym konieczna będzie pomoc „antyinflacyjna”…

Wygląda na to, że politycy PIS wolą spowodować zubożenie całego społeczeństwa i przynajmniej dla tych kilku milionów najuboższych Polaków odegrać rolę zbawców, dobrodziejów lub „dobrych wujków”, niż realnie walczyć z drożyzną w sklepach. Bo ta walka musiałaby oznaczać przede wszystkim cięcie wydatków i radykalne ograniczenie rozdawnictwa publicznych pieniędzy. A to w pierwszej kolejności dotknęłoby najtwardszy elektorat PIS, rozpieszczony przez 6 ostatnich lat i coraz bardziej roszczeniowy. I w ten sposób znów doszedłem do słupków poparcia.

Miejsce mi się skończyło, ale tematu nie wyczerpałem… Więc zapewne wkrótce do niego powrócę.

Dziękuję za uwagę.
I proszę o udostępnianie tego tekstu gdzie się da, komu się da i kiedy się da…

Jacek Nikodem vel Jacek Awarski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *