Sphinx – Deathstroke na winylu, CD i kasecie

Wstęp

Z nową falą thrashu jest różnie. Kapel mamy tysiące, jedne stawiają na technikę, inne na łomotanie, jeszcze inne na eksperymenty z innymi gatunkami typu punk, black metal, etc. Niestety, część z tych kapel ma pewien szkopuł. Otóż one po pewnym czasie zaczynają nudzić. Z muzyką jest tak, że niby jest szybko, niby punkowo, niby intensywnie, jednak brakuje im pewnego pierwiastka. Pierwiastka sprawiającego, że coś zapada w pamięć i chce się wracać do danej kapeli. Na szczęście, są kapele neothrashowe, które nie muszą silić się na eksperymenty czy cuda na kiju, by zwrócić na siebie uwagę. Tak jest w przypadku bandu zza Odry, który zwie się SPHINX.

Kilka słów o zespole

SPHINX to młoda kapela thrashmetalowa, bo założona w 2016 roku w mieście macierzystym zespołu Sodom, czyli Gelsenkirchen. Tworzy go trzech gości: Aggressor (bas, wokal), Terrorizer (gitara, wokal) i Bonebreaker (perkusja, wokal). Nawiązania do ekipy Toma Angelrippera można znaleźć też w warstwie muzycznej, ale o tym później. To niemniej oni mają na koncie kilka taśm demo, jakieś koncertówki. W tym roku wydali swojego longplaya „Deathstroke” nakładem Diabolic Might Records. Obecnie pracują nad EPką, której premiera przewidziana jest na grudzień bieżącego roku.

Oprawa graficzna

Okładka albumu utrzymywana jest w wojennym klimacie. Przedstawia gigantyczny szkieletor „spacerujący” po mieście, a wokół niego krążą bombowce czy myśliwce. Taki obrazek może nie jest odkrywczy, ale jest na swój sposób uroczy. Ostrzega wręcz, że na płycie nie będą balladki do śpiewania przy ognisku, tylko totalna soniczna destrukcja.

Zawartość muzyczna

Przejdźmy do zawartości muzycznej. Mamy klimatyczne intro z dzwonami w tle, trzymające w napięciu. Potem dostajemy potężny strzał w pysk szybkim „Ruthless Power„. Ledwo kończy się ten numer i po chwili dostajemy kolejny cios w postaci tytułowego numeru. Potem jest jeszcze ciekawiej. Dalej mamy „Virgin Till Death” z tempami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie czy rozpędzonego killera „Deadly Speed” ze skandowanym refrenem i basem pędzącym niczym bolid F1.

Exterminator” to kolejna metalowo-punkowa luta wymierzona między oczy. Podobnie jak następny numer „Pounding Death„. Jeśli chodzi o „Massacre of Distomo„, to jego początek nasuwa skojarzenia z Sodom z okresu Persecution Mania, ale nie jest to bezczelna zrzyna. Nic z tych rzeczy. „Intruders” zaczyna się basowymi zagrywkami, po czym rozpędza się niczym ponaddźwiękowy myśliwiec. Jest to zarazem najdłuższy numer na płycie, trwa ponad 4 minuty. „T.A.T.E.T.S.” to kawałek, gdzie stężenie agresji przekracza wszelkie możliwe normy bezpieczeństwa, gitary tną jak brzytwa, a bębniarz wybija rytmy z szybkością karabinu maszynowego.
Na koniec mamy żartobliwą wstawkę „Siegfriedline” mocno nawiązującą do brytyjskiej piosenki z czasów II wojny światowej pod tytułem „We’re Going to Hang out the Washing on the Siegfried Line” autorstwa Jimmiego Kennedy’ego.

Stylistyka muzyczna, brzmienie

Generalnie rzecz biorąc, to jest album muzycznie silnie nawiązujący do thrashu lat 80., zwłaszcza do niemieckiej szkoły grania. Można tutaj usłyszeć nawiązania do klasyków thrashu, czyli Sodom, Kreator, Slayer czy Razor. To jest thrash metal zbudowany na speedmetalowym fundamencie. Nie ma tu miejsca na progresywne granie czy inne udziwnienia techniczne. Tutaj Sphinx jest nastawiony na totalną soniczną rozpierduchę! Po prostu numer wjeżdża, sieka riffami na prawo i lewo, a potem słuchacz pada na ziemię. Po chwili wstaje i dostaje kolejne ciosy.
Kolejna rzecz, która mnie urzekła, jest buńczuczny feeling muzyczny. To jest na zasadzie: „Jak jest krzywo, to jest krzywo! Ch*j!”. Zdarzają się bowiem momenty, że gitary momentami rozmijają się z bębnami. Ale to nie jest rażąca wada. Takie lekkie niedociągnięcia techniczne dodają wręcz uroku albumowi.
Wokalu przeważnie udzielał Aggressor, basista. Ale na „Deadly Speed” śpiewał Bonebreaker (perkusista), natomiast gitarzysta, Terrorizer udzielał się wokalnie w numerze „Pounding Death„. Ich warczące, surowe wokalizy nawiązują do takich osobowości, jak Tom Angelripper, Ventor czy Mille Petrozza. Takie wokale idealnie pasują do totalnie szybkiej, agresywnej muzyki. Gdyby dodać melodyjne zaśpiewy, to muzyka straciłaby swój urok.
Brzmienie to totalna surowizna, oldschool w całej okazałości. Nie ma tego potężnego brzmienia, jakie występuje w przypadku dużych wytwórni typu Nuclear Blast czy Century Media.

Podsumowanie

To jest album, który wiele razy gościł w moim odtwarzaczu i prędko mi się nie znudzi. Zresztą nie sposób się nudzić przy tym albumie. Jeśli lubicie niemiecką szkołę grania thrashu, zapoznajcie się z tym albumem! Nie pożałujecie!

Nic, tylko założyć katanę, białe hajtopy, browary w dłoń i machać banią!

Ocena

8/10