Rodzice czytali. Choć się nie przelewało, domowa biblioteka na półkach robionych z surowych desek liczyła setki tomów i stale przybywało nowych. Świeża prasa musiała być, nawet jak brakowało na chleb. W takich warunkach trudno było się od nauki czytania wymigać, zwłaszcza, gdy „Poczytaj mi mamo” działało hmm, słabo. Z drewnianych klocków z literami układałem proste słowa. Oczywiście bez szwindlu się nie obyło, frazę Express Wieczorny zerżnąłem z tytułu gazety schowanej przezornie pod kanapą przed pochwaleniem się rodzicielom. Miałem wtedy niecałe pięć lat. Niedługo potem już czytałem. Wzrokiem, bez sylabizowania, jak dorośli. A że dzieckiem byłem szkudnym jak mało które, posłano mnie do szkoły rok wcześniej. Jako sześciolatek zasiadłem w ławce szkolnej. I się zaczęło…

Szybko zacząłem się nudzić. Poznawanie liter i cyfr, które już znałem, malowanie bezsensownych szlaczków w zeszytach etc doprowadzały mnie do szału. Do dziś bazgrzę jak kura pazurem, bo nie wyćwiczyłem wtedy kaligrafii. Wiedzę chłonąłem jak gąbka, nie musiałem się uczyć, wystarczało, że jednym uchem słuchałem co mówi nauczycielka. Moją wychowawczynią była polonistka, Zofia Głodkowska, sanitariuszka z Powstania Warszawskiego, bardzo dobra nauczycielka. Po kursach nauczycielskich, jakoś niedługo potem wprowadzono obowiązek ukończenia studiów przez nauczycieli. Zośka studia skończyła, i zanim podstawówkę skończyłem z dumą wypisywała mgr. przed swoim podpisem. Zośka to był jej pseudonim z powstania, i szkolna ksywa. Kierowniczką szkoły była Maria Łopatkowa, tak, ta Łopatkowa. Matka była z nimi w dobrej komitywie. Co dla mnie dobre nie było, bo wiedziała o moich psotach niemal natychmiast. Dzieci sobie wypisują linijki literek, a ja czytam kryminał. Jak dziś pamiętam tytuł „Kaliber 6,35”. Głodkowska mnie na tym miłym zajęciu przyłapała, i oczywiście zarekwirowała narzędzie zbrodni… Nie pomogły protesty, że muszę się koniecznie dowiedzieć, kto zabił… Skończyło się jak zwykle wpierdolem. Matka była sadystką, bicie sprawiało jej przyjemność. Dzień bez lania był świętem, rzadkim. Często mi się należało, szczerze mówiąc, zresztą wolałem bicie od umoralniającej gadki, którą rodzicielka potrafiła mnie karmić godzinami. Paliła przy tym jednego za drugim, i zmuszała do interakcji, czynnego żalu za grzechy. Które bywały mniej lub bardziej poważne. Na rysunki dostałem komplet kredek w otwieranym pudełku, dwadzieścia cztery sztuki. Kolega przyniósł podobne, ale o dwanaście więcej w pudełku. Do domu wróciłem oczywiście z dwoma kompletami… Rzecz się wydała, trzeba było zwrócić, i potem trudno było na pupie usiąść…

Matka była nadopiekuńcza. Objawiało się to paranoją. Każde kichnięcie oznaczało wizytę u lekarza. Prywatną, doktor Salińska przyjmowała w domu i wierzyła w moc antybiotyków. I faszerowała mnie nimi bez litości. I pakowała do łóżka, co było gorsze od bicia. Matka obawiała się, że wpadnę pod pociąg na niestrzeżonym przejeździe, czy pod samochód na drodze krajowej, które musiałem przekraczać w drodze do szkoły. Nic to, że ruch na jednym i drugim był wtedy żaden. Dlatego odprowadzała i przyprowadzała mnie ze szkoły, robiąc mi obciach. Nie było mowy, żebym został po szkole pobawić się z kolegami. Nasz dom stał w polach, daleko od wsi. Mieliśmy sąsiadów, niestety bezdzietnych. Sąsiedzi mieli dzieciatych pracowników, zamieszkujących w gospodarstwie, ale to nie było oczywiście godne mnie towarzystwo. Czasem udawało mi się wymknąć i pobawić z nimi, ale zawsze kończyło się to wpierdolem. Pod koniec drugiej klasy postanowiłem uciec z domu. Do współudziału namówiłem młodszą siostrę. Po obiedzie w niedzielę przez piwniczne okienko wymknęliśmy się z domu. Zabraliśmy ze sobą psa, matka wtedy miała fazę na hodowlę psów rasowych, owczarków szkockich colie. Suka Gaja nawet zdobywała medale na wystawach, jeden z jej szczeniaków pojechał do Australii. Z nami poszedł pies, nazwany na cześć zwierzęcego bohatera filmu Mój przyjaciel Red. Oczywiście nie był rudy, w jego sierści najwięcej było czarnego, ale kto by wnikał w szczegóły. Kilkanaście godzin błąkaliśmy się po polach, rzeka Utrata okazała się przeszkodą nie do pokonania, było nam zimno i głodno. Trzeba było się poddać. Weszliśmy do wioski, zapukaliśmy do pierwszej chałupy. W wiosce już wiedzieli, że zaginęliśmy, ojciec ze stryjem dziadkową nysą jeżdzili po okolicy i nas szukali cały czas. Do domu zajechaliśmy już rankiem. Pierwszy i jedyny raz dostałem wtedy lanie od ojca. Te pięć razów harcerskim pasem pamiętam do dziś…

To przymusowe odosobnienie było fatalne dla mojej socjalizacji. Po dziś dzień mam problem z interakcją w grupie. Trudno w nie wchodzę, opuszczam bez trudu i żalu. Z drugiej strony mój zanik instynktu stadnego bardzo sobie chwalę. Nie odczuwam potrzeby posiadania barana przewodnika, a jak stado biegnie w złą stronę opuszczam je i tyle. Czasem staję mu na drodze, jak biegnie w szkodę.

Gdzieś od trzeciej klasy te okowy zaczęły się rozluźniać. Ojciec zachorował na raka dwunastnicy, matce odbiło kończyć wieczorowo studia, wymusiła również, by i ojciec kończył z nią. W tygodniu tyrał jak wół, wyjeżdżał z domu na rowerze o piątej rano, wracał późno wieczorem, odpocząć mógł tylko w niedzielę. I to nie było mu dane. Wieczorów w tygodniu też nie miał spokojnych. Matka była ambitna, rola kury domowej jej nie pasowała. Chciała pracować i zarabiać. Do pola się nie nadawała. I nie lubiła grzebać w ziemi, choć o ogródek dbała. Stąd w części gospodarczej budynku pojawiły się świnie, a w piwnicy pod kuchnią kury. Kury tam tylko spały, w dzień luzem chodziły po podwórku. Matka chciała rozwijać hodowlę, wymusiła na ojcu wzięcie kredytu, i budowę budynku gospodarczego. I o to mu głowę wieczór w wieczór suszyła, nie dając spokojnie zjeść kolacji. Raz wyszedł z siebie. Rzucił talerzem o ziemię. Matka nas ubrała i uciekła z nami z domu. Gdzie? Do znienawidzonej przez nią rodziny ojca. Nie bywaliśmy tam przedtem, choć to było raptem kilka kilometrów. Dziadkowie nas odwiedzali czasem w niedzielę po mszy.

One thought on “Szczenięce lata”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *