Artykuł gościnny autorstwa Przemysława Kmieciaka. Napisany na moją prośbę, po prześmiewczej akcji na stronie Przywróćmy Pamięć o Patronach Wyklętych. Akcja miała na celu ukazać i obśmiać absurdy dekomunizacji. Autor zaproponował żartobliwie, by dekomunizacja objęła na przykład ulicę Fioletową, bo Fioletow był bolszewikiem… Profil, w szczególności, ta akcja, prowadzony jest w tak dowcipny sposób, że nie mogłam się powstrzymać i poprosiłam o komentarz. Publikuję go niestety z opóźnieniem, z różnych nieprzyjemnych przyczyn, których w tej chwili nie ujawnię. Zapraszam do czytania i na stronę. Śródtytuły, linki i wyróżnienia dodane przez Redakcję. A, i nie zapominajcie, że my w OWŚ #popieramyinicjatywęipndotyczącądekomunizacjiprzestrzenipublicznej (xDDD, polecam klik w hasztag)

Po napaści Rosji na Ukrainę wielu ludzi zastanawiało się jak należy zareagować i co można zrobić w tej nowej, upiornej rzeczywistości. Ruszyły zbiórki darów dla Ukrainy, wprowadzono bojkot produktów pochodzących z kraju agresora, niektórzy zaczęli nawet przyjmować uchodźców do własnych domów. Na tle tej wielkiej, społecznej mobilizacji wyróżnia się w naszym kraju niesamowicie krzykliwa i bardzo wpływowa grupa ludzi, która uważa, że priorytety na czas wojny powinny być inne. Nie tylko zresztą na czas wojny. Na czas pokoju również. W ogóle jest to ich priorytet na wszystkie czasy, niezależnie od zmieniającej się wokół rzeczywistości. To heroiczna w mniemaniu jej uczestników, a często absurdalna w społecznym odbiorze bezustanna walka z chochołem „komunizmu”, czyli słynna „dekomunizacja”.

Dzięki wybuchowi wojny skompromitowany już po wielokroć i męczący społeczeństwo proceder zyskał sobie nowe paliwo.

Jak to możliwe, skoro minęło 30 lat od upadku ZSRR, skoro trzy dekady temu zaprowadzono w Rosji oligarchiczny kapitalizm, skoro niedźwiedzią ręką panuje tam dziś odwołujący się do nacjonalizmu i wartości konserwatywnych, opierający się na cerkwi prawicowy reżim Władimira Putina? To banalnie proste. Wystarczy użyć propagandowego aparatu państwa, wskazać palcem zagrożenie i, niezależnie od jego rzeczywistego oblicza, wykrzyknąć z przerażeniem:

„Jezukomunizm!”.


            To słowo-wytrych, szeroko wykorzystywane przeciwko dowolnym niemal ludziom i zjawiskom, staje się wyjątkowo użyteczne w przypadku Rosji, która sama przez się kojarzy się przecież ze Związkiem Radzieckim, a na dodatek regularnie odwołuje się do glorii jego imperialnej potęgi. Samą ideologię komunizmu obecny reżim kremlowski ma oczywiście w głębokim poważaniu i pogardzie, bo zamiast niej milszy mu jest „rozsądny konserwatyzm”, ale żadne fakty nie są w stanie zburzyć misternej konstrukcji dawno temu stworzonej w umysłach naszych rodzimych „dekomunizatorów”.

 Szef IPN, Marks i Engels


            Gdy zapłonęły ukraińskie miasta, przed flesze szybko wyszedł szef IPN, Karol Nawrocki, i jak katarynka począł powtarzać, że „Marks, Engels, Lenin i Stalin dominują w umysłach i sercach włodarzy Federacji Rosyjskiej”, że rosyjscy żołnierze wkraczają na Ukrainę „z Leninem i Stalinem w głowach i sercach”, że „system wartości komunistycznych, obecnych w głowach i sercach rosyjskich żołnierzy odpowiada za śmierć Ukraińców”.

Tak, tak, na bank, na pewno, bez żadnych wątpliwości rosyjscy żołnierze walczą dziś w imię międzynarodowej solidarności klasy pracującej, w imię uspołecznienia środków produkcji, w imię zakończenia kapitalistycznego wyzysku i w imię zniesienia różnych klasowych. Za każdym razem gdy mordują niewinne dzieci, to marzą tylko o tym, by kapitaliści zostali wywłaszczeni, a fabryki przeszły w ręce rad robotniczych.

Szef najważniejszej polskiej instytucji historycznej opowiada te bzdury bez żadnych konsekwencji, a nagradzany jest jeszcze oklaskami rządowych mediów i podobnie myślących fanatyków. Prezes IPN rozkręca się zresztą tak bardzo, że ogłasza nawet sporządzony w kilku językach apel, w którym wzywa cały świat do całkowitej „dekomunizacji” i wymazania z przestrzeni publicznej wszystkiego co ma jakikolwiek związek z „komunizmem”.

Dekomunizacja za granicą

            Za granicą apel ten pozostaje bez większego odzewu.

Nie słyszymy jakoś, by Mongołowie burzyli pomniki poświęcone żołnierzom walczącym z Japończykami podczas II wojny światowej, by Austriacy podkładali ładunki wybuchowe pod wysadzenie Karl-Marx-Hof w Wiedniu, by Angolańczycy podpalali uniwersytet im. Agostinho Neto w Luandzie, by Wietnam dekomunizował Ho Chi Minh City, albo by Niemcy likwidowali ulicę Róży Luksemburg w Berlinie.

            Co innego w Polsce, nad którą roztacza się jurysdykcja instytutu pana Nawrockiego.

Tutaj można się wyszaleć i wykorzystać tragedię Ukrainy do lansowania swej ideologicznej krucjaty. Ponieważ walka toczy się z chochołem, a nie z żadnym rzeczywistym „komunizmem”, można temu chochołowi wydziergać różne twarze, po czym podnieść dramatyczny alarm i wytłumaczyć społeczeństwu, że zagrażają mu rzeczy, o których złowrogim obliczu nie miał on dotąd pojęcia. W trakcie trwającej od początków rządów PiS ustawowo narzuconej „dekomunizacji” brano już na celownik popularnych pisarzy, bojowników getta warszawskiego, a także XIX-wiecznych myślicieli, którzy nie dożyli nawet do narodzin radzieckiego totalitaryzmu. O wszystkim decydował nie stan faktyczny, ale swobodne skojarzenia powstałe w umysłach „dekomunizatorów”. Jak to mówią, niektórym wszystko kojarzy się z jednym. Okazuje się, że są tacy, którym wszystko kojarzy się z „komunizmem”.

„Dekomunizacja” po polsku


            Ale co tu dziś „dekomunizować”, skoro po tylu falach „dekomunizacyjnego” wzmożenia do „dekomunizacji” zostało naprawdę niewiele? Odzywają się więc oczywiście stare przyśpiewki typu wezwań do zburzenia Pałacu Kultury w Warszawie. Trochę przypał, bo koszt takiej operacji wyceniono na niemal miliard złotych, a nawet najbardziej zaciekli „dekomunizatorzy” nie są raczej gotowi, by wyciągnąć takie pieniądze z własnej kieszeni.

            No dobra, to „dekomunizatorzy” spróbują zacząć od niszczenia czegoś mniejszego. Świetnie wyglądać będzie nagonka na pomniki Armii Czerwonej, najlepiej na czołgi, które zawsze porównać można do złowieszczych czołgów rosyjskich najeżdżających dziś na Ukrainę. A że skończyły się pomniki czołgów radzieckich?

Dekomunizacja polskiego czołgu (xD)

Nie ma problemu, znajdziemy sobie czołg polski i zaczniemy opowiadać, że jest czołgiem „sowieckim”, po czym wezwiemy do jego likwidacji. Tak zrobiono niedawno w Gdańsku, gdzie obiektem ataku „dekomunizatorów” stał się polski czołg należący do 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, który w 1945 roku brał udział w wyzwalaniu Pomorza spod niemieckiego okupanta. Ta informacja znajduje się na znajdującej się na czołgu tablicy, a wybitnie nieczytaci mogą dostrzec choć to, że na czołgu widnieje nie żaden symbol radziecki, a biały polski orzeł. Nieważne, IPN, wsparty światłym głosem swego szefa, twierdzi, że ten czołg wcale nie symbolizuje tego co symbolizuje, wobec czego po prostu musi zniknąć.

No, Putin zaciera rączki.

Jeżeli nie wiedział jak stworzyć propagandowy obraz Polaka – nazisty, to z pomocą przychodzi mu wtedy IPN wzywający do burzenia pomników żołnierzy walczących przeciwko nazistom. Gdyby jeszcze burzyć chciano pomnik żołnierzy radzieckich, to władza mogła by się propagandowo wybronić zwyczajną rusofobią, tłumaczoną wojną i potęgowaną jeszcze przez historyczne krzywdy. Ale nie, IPN idzie po bandzie, będzie burzyć pomniki żołnierzy polskich! Putin, o ile dojdzie do niego ta informacja, z pewnością się nie pozbiera. Ale raczej ze śmiechu niż ze złości.

Dowcip Andrzeja

            Świetny żart opowiedział kiedyś prezydent Andrzej Duda. Podczas obchodów ku czci stworzonej w ZSRR 1 Armii Wojska Polskiego przekonywał, że „krwi przelanej za ojczyznę nie wolno w żaden sposób dzielić” i „nie wolno dzielić tych, którzy za nią polegli”. Wspaniały dowcip, panie prezydencie! No bo dziś głównym doradcą prezesa IPN, a przy tym szefem innej rządowej instytucji propagandowej – Wojskowego Biura Historycznego, jest Sławomir Cenckiewicz, który wszem i wobec twierdzi, że tzw. Ludowe Wojsko Polskie w ogóle nie było wojskiem polskim. I to pan Cenckiewicz wskazuje dzisiaj cele do odstrzału dla innych „dekomunizatorów”. Pomnik żołnierzy Dywizji Kościuszki, którzy szli z pomocą powstaniu warszawskiemu? Burzymy! Pomnik żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego w stolicy? Oczywiście, że burzymy! Ulica Michała Okurzałego, żołnierza WP, który zginął bohaterską śmiercią w walce z Niemcami? Likwidujemy!

Dekomunizacja, że rynce opadajo

            Ale na tym nie koniec. Na celowniku znalazła się ulica Czerwonych Beretów w Warszawie, bo według WBH upamiętnia żołnierzy wojsk powietrznodesantowych LWP, którzy brali udział w zadaniach specjalnych stanu wojennego. To te zadania musiały być nieprawdopodobnie specjalne, bo w rzeczywistości nazwa ulicy pochodzi z roku 1971. W Wesołej znajduje się ulica Stanisława Wrońskiego i ona również znalazła się na „czarnej liście” funkcjonariuszy WBH, bo w ich mniemaniu upamiętnia członka Rady Państwa z okresu PRL. Tyle że faktycznie nazwę tę nadano wcześniej i upamiętnia albo pewnego malarza i powstańca styczniowego, albo zmarłego w roku 1944 powstańca warszawskiego.

WBH domaga się też likwidacji ulicy Jałtańskiej, bo ta upamiętnia rzekomo konferencję mocarstw z roku 1945, na której decydowano o powojennych losach Polski. Wystarczy oczywiście spojrzeć na mapę, by dostrzec, że obok ulicy Jałtańskiej znajdują się ulice Soczi, Batumi i Akermańska, więc nazwa upamiętnia raczej nie żadną konferencję, a po prostu takie miasto nad Morzem Czarnym, okupowane dziś zresztą przez Rosję. Podobne wpadki nie odbierają „dekomunizatorom” animuszu. Spacerują sobie wesoło po ulicach i wypatrują za którym to rogiem czyha się ten ich przerażający chochoł „komunizmu”. A jak widzicie z powyższych przykładów, czyhać może niemal wszędzie.

Wojskowe Biuro Historyczne jest bardzo mądre


            Aż się prosi by pomóc tym heroicznym bojownikom i wesprzeć ich w tych poszukiwaniach. Rozejrzyjcie się. Wszystko może mieć związek z „komunizmem”. Ulica Wyszyńskiego? No tak, był wprawdzie taki prymas tysiąclecia, ale był też radziecki prokurator generalny. Diabli wiedzą, który z nich jest upamiętniony na tabliczce z nazwą ulicy. Ulica Jagody? Boże, może to Gienrich Jagoda, szef NKWD? Ulica Iskry? Przecież tak się nazywało pismo założone przez Włodzimierza Lenina! Ulica Mickiewicza? Tak, był taki wieszcz, ale był też Wincenty Mickiewicz, przewodniczących Rady Komisarzy Ludowych Litewsko-Białoruskiej Republiki Rad. Ulica Fioletowa? Iwan Fioletow, rosyjski komunista, jeden z przywódców Komuny Bakijskiej! Ulica Kościuszki? Może to ten przywódca insurekcji, a może jednak nazwa tej komunistycznej radiostacji propagandowej z czasów II wojny światowej?

„Dekomunizacja” żartem, ale brzmi serio

            „Komunizm” czai się w nazwach ulic, ale włos jeży się na skórze także gdy spojrzeć na nazwy miejscowości. Choćby takie Koniewo na Pomorzu Zachodnim. Czy to przypadkiem nie upamiętnienie Iwana Koniewa, radzieckiego marszałka i dowódcy Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego? Z numerami dróg nie lepiej. Weźmy taką drogę krajową nr 17. Niby zwyczajny numer, ale droga prowadzi od Warszawy do dawnej granicy państwowej z ZSRR. Może upamiętnia rok 1917 – moment wybuchu rewolucji październikowej, albo jeszcze gorzej – 17 września 1939 roku?!

            Na tle popisów „dekomunizatorów” te propozycje wcale nie brzmią tak absurdalnie, prawda? Tradycje „dekomunizacyjnego” oszołomstwa sięgają przecież początków III RP, gdy radośnie „dekomunizowano” na przykład ulicę Czerwonych Wierchów. Ciężkie armaty wytaczane przeciwko szczytom w Tatrach i przeciwko miastom na Krymie piękną klamrą nonsensu zamykają ten kuriozalny proceder, propagandowo uzasadniany jakoby koniecznością usunięcia z przestrzeni publicznej nazwisk zbrodniarzy i oprawców.

„Dekomunizacja” dla naiwnych

Trzeba niewiedzy, naiwności albo odpowiedniego poziomu fanatyzmu by się na te „dekomunizacyjne” hasła nabrać. Naiwna jest też wiara, że „dekomunizatorom” zależy na usunięciu z przestrzeni publicznej symboli godzących w doktrynę polskiej wolności. „Dekomunizatorom” zależy wyłącznie na usunięciu z przestrzeni publicznej symboli tego „komunistycznego” chochoła, którego wyhodowali sobie we własnych umysłach. Przeszkadza im Pałac Kultury w Warszawie, ale nie mają problemu z krzyżackim zamkiem w Malborku. Przeszkadza im ulica zwykłego polskiego żołnierza, ale kompletnie nie zwracają uwagi na to, że w centrum Krakowa do dziś znajduje się ulica upamiętniająca cesarza Józefa II Habsburga, jednego z monarchów odpowiedzialnych za rozbiory Polski. No bo zaborca to jest zły, ale gdy jest komunistyczny. Gdy to taka koronowana głowa jak cesarz Józef, to może sobie na tabliczce pozostać, bo to przecież nie żadna promocja wrogiej idei, tylko świadectwo historii.

Dekomunizacja czy kłamstwo historyczne?

            Proceder „dekomunizacji” budzi zażenowanie u osób obeznanych z historią, innym dostarcza najczęściej materiału do żartów. Przyznaję, ta cała trwająca od lat „dekomunizacyjna” epopeja byłaby rzeczywiście całkiem zabawna, gdyby nie setki milionów władowanych w nią publicznych pieniędzy i gdyby nie konkretne koszty ponoszone przez samorządy i przez mieszkańców piętnowanych ulic. Za ten festiwal nieustającego idiotyzmu jako społeczeństwo płacimy po prostu wszyscy.