Codziennie wstawałam na ósmą i jakoś żyłam. Miałam pierdyliard prac domowych i nie narzekałam. Kiedyś ludzie pracowali po 12 godzin w fabrykach, nie masz tak źle, nie marudź. Było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze.

Owszem, sama często stosuję argument: kiedyś nie było – czegoś tam – i jakoś wszyscy żyli. W moim przypadku odnosi się to jednak bardziej do ograniczania swobód obywatelskich na rzecz „bezpieczeństwa” i też niekiedy mówię: kiedyś to było. No bo kiedyś internet nie władał naszym życiem, nie było kamer na każdym kroku, absurdalnie wysokich mandatów za byle co, obowiązku posiadania konta bankowego, stref płatnego parkowania (tfu!) i innych tego typu upierdliwości.

Niektórzy jednak stosują tego rodzaju argumentację, bo nie odpowiada mu, że ktoś chce poprawić swój los. Albo dostrzega, że coś jest nie halo, że coś należałoby zmienić.

Było nas jedenaścioro…

Jest narzekanie i narzekanie. Zwykle uważa się je za coś negatywnego. Smęcenie, dostrzeganie samych negatywów i ciągłe żalenie się potrafi być dołujące dla otoczenia.

Ale! Bez narzekania nie byłoby rozwoju.

Ktoś kiedyś zaczął narzekać na tę harówkę w fabrykach. Tak narodziły się związki zawodowe, ruchy robotnicze, a w efekcie Kodeks Pracy. Fakt, nie jest jeszcze idealnie, ale jakąś tam ochronę mamy. Teraz są postulaty skrócenia dnia roboczego do siedmiu, albo nawet sześciu godzin. Niektórzy pukają się w czoło, no bo jak to tak? Podważać status quo? A tak! Świat idzie do przodu, praca się automatyzuje. Eksperymenty społeczne wykazały, że krótszy dzień pracy przekłada się na lepszą wydajność. Ale w Polsce nadal jak w lesie.

Wyrażanie niezadowolenia z istniejącego stanu rzeczy często spłycane jest do „narzekania”, „marudzenia” czy innego „pesymizmu”. Niektórzy uważają, że skoro oni się męczyli, to męczyć się musimy i my.

…mieszkaliśmy w jeziorze

Nowa ministra edukacji, Barbara Nowacka, postuluje zniesienie prac domowych. Na wieść o tym podskoczyłam, klasnęłam, zaśmiałam się radośnie i po chwili… pożałowałam, że mówi się o tym dopiero teraz.

Owszem, ćwiczenie i samodzielne powtarzanie materiału poza szkołą jest konieczne, jeśli chce się go dobrze przyswoić – wiem o tym doskonale jako słuchacz studiów podyplomowych. Część prac domowych jednak jest zbędna. Dlaczego? Ponieważ często prowadzą one do bezsensownego i na siłę „odbębniania”.

Niektórzy dorośli nie cieszą się razem z najmłodszymi, zwolnionymi z odrabiania szkolnej pańszczyzny. Jak katarynka powtarzają: a ja odrabiałem prace domowe i jakoś przeżyłem. A ja siedziałam do północy nad lekcjami i nie narzekałam.

Dorzuć się na kawę, byśmy mogli nadal „jakoś żyć” i „nie narzekać”

I tak jest za każdym razem, kiedy ktoś zwraca uwagę na jakieś niedogodności. Jasne, ja też w l*ceum wstawałam na ósmą i żyłam, ale co to było za życie? Mówiłam wówczas głośno, co popierałam twardymi danymi, że rytm dobowy nastolatków jest inny. Oczywiście nikt mnie nie słuchał, i słyszałam, że narzekam, marudzę, świat tak wygląda i inni mają gorzej.

Tylko czy to jest argument?

Uświadomienie sobie, że coś jest nie tak, coś mogłoby działać inaczej, to pierwszy krok do zmiany. Niektórzy jednak z jakichś przyczyn zmian się boją. Zastanawiam się, dlaczego? Czy to syndrom psa ogrodnika? Ja miałem źle, to inni też muszą?

I jak bumerang powraca: „Jakoś żyję”.

Chłopi pańszczyźniani też „jakoś żyli”. Psy na łańcuchach też „jakoś żyją”. Dzieci gnębione w szkole też „jakoś przeżyją”. Fajnie, ale czy chodzi nam o to, żeby było „jakoś”?

3 thoughts on “Było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze”
  1. […] Tak czy srak ja mimo wszystko za tymi czasami tęsknię. Bo teraz wszystko jest do bólu sformalizowane, zbiurokratyzowane i obwarowane restrykcjami, że aż się rzygać chce. Chcę znowu jeździć na pace, dawać łapówki i załatwiać sprawy na gębę. Słowem, umieścić się poza systemem. Ale tak już się chyba nie da, więc wybaczcie mi boomerskie zgredzenie. […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *