Nad ranem dziewiątego stycznia 1962 roku we wtorek w szpitalu na Karowej w Warszawie na świat przyszło niemowlę płci męskiej, pierwsze narodzone dziecko Jana i Wiesławy Bajkowskich. Urodzone pod złą gwiazdą.
Nie byłem pierwszym dzieckiem tej pary, wiele lat później w złości rodzicielka mi wykrzyczy, że żałuje, iż mnie nie wyskrobała jak poprzednich. Cześć jej i chwała za ten jeden z niewielu dobrych uczynków w jej życiu… Ojciec do końca życia płacił alimenty na naszą przyrodnią siostrę, jej mamusia wskazała go jako ojca, musiało go to męczyć, bo niemal ostatnie słowa w jego życiu brzmiały „Wiesia, tamto nie było moje”. Nigdy jej nie poznałem osobiście, chodziła do jedynki w Ożarowie, ja do ołtarzewskiej trójki. Starszym dzieciom stryja Andrzeja dawała się we znaki na przerwach wołając za nimi „Ja też jestem Bajkowska”.
Rodzice mieszkali wtedy w jedenastometrowym wynajmowanym pokoju w podwarszawskich Gołąbkach, ojciec pracował jako kontroler techniczny w zakładach Nowotki na Woli. Dwa lata później do rodziny dołączyła moja siostra, Dorota. Niewiele pamiętam z tamtych czasów, ale musiało być epicko, w pokoju nie było miejsca na nic poza kanapą i stołem, żeby rozłożyć kanapę do spania trzeba najpierw było złożyć stół.
Wspomnienia zaczynają się jakieś cztery lata później. Wiosna, piękna pogoda, babcia Gienia zabiera nas na spacer. I zonk, bo nie wchodzę w zeszłoroczne buty. Niewiele myśląc babcia nożyczkami wycięła dziury na palce w za małych pepegach i poszliśmy. Podobno już wtedy wykazałem się smykałką do handlu usiłując kioskarce wcisnąć rozkrzyczanego bachora z wózkiem w zamian za dobra wymierne, konkretnie za lizaka. Babcia udaremniła moje starania, ale lizaka dostałem. Choć wolałbym pozbyć się wrzaskuna…
Niedługo potem pojechaliśmy oglądać dom, który dla nas w Ołtarzewie budował dziadek. Solidny murowany budynek osiem na czternaście, z czego na część mieszkalną przypadało osiem na osiem metrów. Ta część była podpiwniczona, rozkład pomieszczeń w piwnicy był taki sam, jak na parterze. Wejście na klatkę schodową było od wschodu. Dwa betonowe schodki i niewielki podest przed drzwiami wejściowymi z betonowym daszkiem nad całością. Na ten daszek można było wejść, a właściwie wpełznąć przez podwójne okienko wysokie na pół metra, szerokością równe daszkowi – jakieś półtora metra. Drzwi na klatkę były porządne, drewniane. Za nimi po lewej były drzwi i schody do piwnicy, na wprost po kolejnych czterech betonowych schodkach wchodziło się na podest przed drzwiami do mieszkania. Po lewej z tego podestu były zabiegowe schody na strych, też betonowe.
Strych był nad całością budynku. Dwuspadowy dach o drewnianej konstrukcji zaczynał się po bokach metr nad stropem, kalenica była na wysokości ponad trzech metrów. Od południa w szczycie było duże dwuskrzydłowe podwójne okno dobrze doświetlające wnętrze. Od północy były drzwi, podobne do tych wejściowych, drewniane, wychodzące na otwartą przestrzeń bez żadnego podestu. Budynek w planach miał jeszcze jedną część, i te drzwi miały zapewniać komunikację z przyszłym kawałkiem strychu. Nigdy go nie dobudowaliśmy. Nad częścią mieszkalną ceglany strop Kleina na tregrach docieplony został warstwą trocin wymieszanych z wapnem, na której była świeża wylewka betonowa. Można było po niej ostrożnie chodzić po rozłożonych luźno deskach. Oczywiście musiałem postawić nogę pozostawiając swój ślad na ziemi. Matka darła ryja, ojciec spokojnie wziął packę i ślad mojej zbrodni usunął. W stropie nad częścią gospodarczą był otwor przykryty deskami, był on powodem zakazu wstępu na strych w czasach późniejszych, oczywiście notorycznie łamanego przeze mnie mimo lania, które mnie za to czekało.
Zeszliśmy na parter. Z klatki wchodziło się do przedpokoju cztery na dwa i pół metra. Po prawej były drzwi do łazienki z oknem wychodzącym na wschód obok drzwi wejściowych i tylko stamtąd dawało się z mieszkania wyjrzeć na podwórko. W łazience była żeliwna emaliowana wanna, sedes, umywalka i miejsce na pralkę. Po lewej były drzwi do dwóch pokojów, mniej więcej dwudziestometrowych. Oba miały podwójne trójskrzydłowe okna wychodzące na południe. Po wprowadzeniu się tam długo użytkowaliśmy tylko pokój po zachodniej stronie, nie wiedzieć czemu nazywany dużym pokojem. Pokój po wschodniej stronie nazywaliśmy pustym nawet jak już był umeblowany i użytkowany. Kuchnia była na wprost wejścia z klatki, okno wychodziło na zachód. W kącie po prawej węglowa kuchnia z piekarnikiem i wężownicą do podgrzewania wody. Studnia, kopana i ocembrowana betonowymi kręgami była na podwórku jakieś pięć metrów przed wejściem do domu. Rura z niej wychodziła w piwnicy pod przedpokojem, stał tam ocynkowany 360 litrowy zbiornik. Napełniało się go ręczną dwutłokową pompą.
Kilka miesięcy potem wprowadziliśmy się. Początki były trudne, prąd udało się podciągnąć dopiero dwa lata później. Rolę parkietów pełniły pomalowane olejną farbą pilśniowe płyty ułożone na betonowej szlichcie. W kuchni ojciec przykleił płytki PCV z odzysku. Podobnie z odzysku były też meble. Lampy naftowe rozświetlały ciemność. Matka na starej, przedwojennej maszynie firmy Kayser szyła dla nas ubrania. Ojciec wrócił na łono rodziny, wspólnie z dziadkiem i dwoma stryjami prowadzili gospodarstwo ogrodnicze. Skonfliktował się z nimi wcześniej, powodem był mezalians, jakiego dopuścił się, żeniąc z moją matką. I to matka była powodem konfliktu, bardziej ze względu na charakter, niż byle jakie pochodzenie. Jej matka, babcia Gienia, wychowywała ją samotnie. O dziadku Stelmachu nikt w rodzinie nie chciał gadać. Z półsłówek wywnioskowałem, że na długo przed moim urodzeniem wychuśtali go za bandyckie wyczyny. Babcia była prostą kobietą, na pograniczu normy i upośledzenia umysłowego. Pracowała jako szatniarka w Kablu, czyli ożarowskiej fabryce kabli. Przynosiła mi stamtąd wybierane z odpadów kolorowe kabelki, tzw strzałówkę, z której wyplataliśmy rozmaite cuda. Potrafiła na nasze zachcianki wydać całą pensję. Matka ją za to strasznie rugała i sekowała. Babcia nie miała prawa jeść z nami, ani tego co było dla nas. Żyła suchym chlebem, herbatą, i tabletkami z krzyżykiem, które jadła jak cukierki. Cierpiała na bóle głowy. Matka twierdziła, że to histeria, tymczasem babcię zabijał rozwijający się rak mózgu.
Smutek, smutek i jeszcze raz smutek. Ilu ludzi żyje teraz podobnie? Bo jestem pewna, że tacy są wśród nas.
Bardzo dużo. Miałem okazję poznać wiele ludzkiej bidy jeżdżąc jako eskorta pracownika socjalnego w terenie.