Wracam z dość kontrowersyjną serią, która, być może, doczeka się większej gównoburzy. „Problemy współczesnej lewicy” to cykl rozpoczęty przeze mnie, jednak korzystam z sugestii i doświadczeń innych działaczy. Tym razem kumpel zarzucił mi libertarianizm, gdyż…
Prohibicja w Warszawie?
Mimo, iż kandydowałam do rady dzielnicy Bemowo z list Lewicy, niekoniecznie zgadzałam się ze wszystkimi jej postulatami. A natrętne pytania otoczenia, czy głosowałam na Magdę Biejat, kwitowałam przypomnieniem o tajemnicy wyborczej.
Uważam, że prohibicja, jak i wszelkie inne próby ograniczenia swobód obywatelskich, to jakaś pomyłka. I mówię to jako osoba w pełni świadoma zagrożeń płynących ze strony nałogów.
Zastanawia mnie, dlaczego ludzie tak lubią czuć bat nad sobą? Choć anarchizm kojarzył mi się zwykle z szerokimi granicami wolności osobistej, to w środowisku coraz częściej widzę postawy autorytarne. Zakazać, zabronić, ukarać – oto mentalność wielu współczesnych „lewaków”.
„Wybór, nie zakaz!”
Dlaczego hasło, które wybrzmiewało nie raz podczas kobiecych protestów, traktowane jest tak wybiórczo?

Coś jak w powyższym kiepskiej jakości memie.
No więc walczymy o prawo wyboru. OK. Chcę mieć prawo do przerwania ciąży. Chcę mieć swobodny dostęp do antykoncepcji i solidnej opieki ginekologicznej. Uważam, że obecna procedura prawnej korekty płci jest krzywdząca dla osób transpłciowych i ich rodzin.
Tylko dlaczego owo prawo wyboru nie przysługuje osobom, które chcą na przykład wjechać starszym autem do centrum? Zresztą, samochodom poświęciłam już niejeden wpis i pewnie będzie kolejny. Moje główne „kosy” z miejskim aktywem to prohibicja i prawa kierowców. (Nie, nie mówię, żeby te dwie kwestie łączyć, broń Boże).
W czyim interesie leży prohibicja?
Otóż wyobraźcie sobie taki obrazek. Jesteście zmęczonym prekariuszem, który wraca do domu po, powiedzmy, nocnej inwentaryzacji. Do najbliższego autobusu nocnego pół godziny, ale na szczęście obok jest stacja benzynowa. Zmęczony prekariusz postanawia sobie pozwolić na piwko i hot-doga. Niestety, piwka do szóstej rano nie kupi. OK, może się obejść bez, ale dlaczego decyduje o tym władza, a nie on?
Autem nie pojeździsz ani nie zaparkujesz, wypie*dalaj. Won do zbiorkomu, plebsie. Pracujesz w nocy? Masz kiepski dojazd? Nieregularne godziny pracy? Twój problem. Miasto dla ludzi, ale nie dla ciebie akurat.
Gdyby natomiast nasz zmęczony prekariusz był szczebelek wyżej w drabinie społecznej, mógłby po całym dniu walki o granty pojechać uberem na Zbawix, a tam kupić kieliszek prosecco w cenie twojej stawki godzinowej. Zresztą, ukryty klasizm to temat na osobny artykuł.
W książce „Lewicę racz nam zwrócić, Panie!” Rafał Woś zwrócił uwagę na interesujący aspekt. Otóż w kulturze robotniczej wyjście po pracy do najbliższego baru było sposobem integracji i zacieśniania więzi między pracownikami – a jak wiadomo, lud zjednoczony jest niezwyciężony. Jeden z podrozdziałów nosił tytuł: „Lewica traci… piwo”. Tak, wiem, brzmi to śmiesznie, ale…
Nie przytoczę dokładnie cytatu, bo nie mam książki pod ręką, ale z pamięci leciało to mniej więcej tak: spożywania alkoholu niestety nie da się wyeliminować, lepiej więc, żeby ludzie siedzieli w barze z browarkiem za te 7 złotych, a nie pili w samotności. Niestety obecnie tanich barów jest coraz mniej, jednak problem spożywania alkoholu nie znika, a przenosi się do domów.
No chyba, że masz hajs. Wtedy możesz wziąć ubera i pojechać na krafta. Jak powiedział jeden mój znajomy z ruchu anty SCT:
Zawsze mnie rozbrajała ta logika. Piwo za 4,50 pite przez prekariusza na ławce w oczekiwaniu na autobus to złe piwo, zagrożenie dla porządku publicznego, zgorszenie dla dzieci i w ogóle syf, kiła i mogiła. Kilkukrotnie droższe piwo pite przez miejskiego aktywistę w knajpie to dobre piwo, niepowodujące żadnych negatywnych skutków społecznych.
I ja wiem, wiem, że w knajpach nie może być taniej, bo by na siebie nie zarobiły, wiem, że czynsze są wyj*bane w kosmos, a po pandemii to już w ogóle. Uznałam jednak, że warto zwrócić uwagę i na ten aspekt.
Prohibicja – przykład Holandii
To ja się może podzielę swoim migracyjnym doświadczeniem.
Otóż w Holandii, co jest sporym szokiem kulturowym dla Polaków, sklepów nocnych nie ma. Czy to jednak oznacza, że migranci nie piją? Ło Panie… Powrót z zakładu pracy zwykle oznaczał obowiązkowy postój przy Jumbo czy innym Albert Heijn. Supermarketowe piwo było wówczas tanie, i kto mógł, robił zapasy. A jak już zapasy są, to prawdopodobnie zostaną spożyte i w konsekwencji zmęczony robotnik wypije więcej, niż zamierzał. Zdarzały się także „meliny” – mieszkańcy hosteli pracowniczych kupowali dużo, a potem odsprzedawali nieco drożej.
Czy to oznacza, że Holendrzy nie pili? Oczywiście, że pili. Tyle tylko, że ich było stać na puby.
Na melinę ruszyć pora
Jak wspomniałam, świadomość rychłego braku dostępu do sklepu powoduje, że ludzie robią zapasy. I tyczy się to nie tylko alkoholu. Przypomnijcie sobie, jaki kociokwik potrafi być w marketach przed długim weekendem. Moim zdaniem więc zakazanie sklepom całodobowym działalności wywoła skutki odwrotne do zamierzonych. Dlaczego? Właśnie przez robienie zapasów. A kiedy imprezka się przeciągnie, nawet czekanie do tej 6 rano.
Czy uważam zatem, że monopolowy powinien być na każdej ulicy? Otóż nie. Natomiast zamykanie tych już istniejących przyniesie moim zdaniem odwrotny skutek. Nie wspominając już o właścicielach, drobnych przedsiębiorcach, którzy stracą źródło dochodu.
W Katowicach i Wrocławiu nocna prohibicja już działa. I co? I nic. Na ulicach pełno jest naprutych ludzi. Niektórzy zrobili zapasy, inni znaleźli miejsce, gdzie zakaz sprzedaży w zręczny sposób ominięto, a jeszcze inni zaopatrzyli się poza strefą prohibicji. (Nawet Trzasku podczas debaty powiedział, że wprowadzenie prohibicji w centrum sprawi, że problem zostanie zepchnięty do innych dzielnic).
Gównoburza o alkotubki
Tak, wiem, że temat stary i miałam o tym napisać już daaaawnooo, ale…. no nic. Piszę teraz.
Tutaj objawiła się chora mentalność. Potraktujmy ludzi jak debili, którzy nie są w stanie odróżnić alkotubki od musu owocowego.
Firma OVO wprowadziła na rynek znany produkt w nowym opakowaniu, co nie jest niczym zaskakującym. Powiedzieć, że pomysł wywołał kontrowersje, to jak nic nie powiedzieć. Po gównoburzy zainterweniował premier (sic!) producent ugiął się i… produkcja została natychmiastowo wstrzymana, a artykuł migiem zniknął ze sklepowych półek. Czyli kilkaset kilogramów plastiku poszło na przemiał, więc gdzie tu ekologia? No, ale ważne, że aktywiszcza zadowolone, bo bohatersko wygrały z problemem, który same wymyśliły.
A rozwiązanie byłoby naprawdę proste: alkotubki tylko za ladą, podawane przez sprzedawcę.
Szukanie dziury w całym
Głównym argumentem było, jak zwykle, „dobro dzieci”. Nieśmiało wspomnę, że ocet przypomina wódkę, a oranżada – szampana, więc może sprzedaży i tych produktów zakażmy, bo budzą skojarzenia. No i zaskoczę was – dzieci zawsze fascynowały się światem dorosłych i odwzorowywały go w zabawach. Patyk udawał pistolet, słony paluszek papierosa, a woda – wódkę. Nie jestem tu wyjątkiem, a jakoś fajek nie palę, z klamką nie latam, a wódki nie lubię.
Pojawił się również argument, nad którym się na chwilę pochylę, mianowicie
PROFILAKTYKA.
Tutaj muszę przyznać, że jakiś sens w tym jest. Lepiej zapobiegać niż leczyć. Jednak, jak mam nadzieję wykazałam powyżej, prohibicja nie jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli chodzi o profilaktykę alkoholizmu.
Są jednak inne choroby, i to o wiele poważniejsze, których profilaktyka powinna być na pierwszym miejscu. A jedną z nich jest…
PRÓCHNICA.
Tak, szanowni państwo. Rwiemy zęby z biedy. Kolejki do dentystów ciągną się miesiącami, a to pogłębia problem. O leczeniu kanałowym na fundusz można zapomnieć. Plomby amalgamatowe, które wprawdzie zatykały dziurę, ale niszczyły szkliwo, wycofano z użytku dopiero niedawno. Ta gałąź służby zdrowia jest niemal w całości sprywatyzowana.
Tym bardziej więc dziwi mnie, że miejscy aktywiści nie pisną słówkiem o TEJ profilaktyce. Dlaczego nikt jeszcze nie wymyślił programu, na przykład, „Pełne uzębienie dla każdego warszawiaka”? Skoro już chcecie uszczęśliwiać ludzi w ramach dbania o ich zdrowie, dlaczego nie pójdziecie w tym kierunku? Co się bardziej przyda przeciętnemu warszawiakowi – kolejny parkometr czy zdrowe zęby?
Kłopot z uzębieniem to rzecz, której profilaktyka jest kluczowa. A nie to, że ktoś sobie w nocy piwko kupi. Czy piszę teraz nie na temat? Możliwe. Chciałam jednak wykazać, że spora część aktywistów bezmyślnie popiera wprowadzanie rzekomo prospołecznych ograniczeń, a poważne problemy ma w dupie.