Długo zastanawiałam się, w jaki sposób sformułować kolejny zarzut wobec lewej strony sceny politycznej. W końcu słowo „klasizm”, gdy ciężko wyodrębnić klasy społeczne w klasycznym rozumieniu, nic nie znaczy. W obliczu ostatnich gorących dyskusji na polaryzujący społeczeństwo temat prohibicji, kwestia – z braku lepszego słowa – klasizmu, musi zostać poruszona.

Teraz bowiem wielu „lewicowym aktywistom” opadły maski i widać dokładnie, kim są i jak wiele jest w nich pogardy wobec zwyczajnych, niebogatych, ciężko pracujących ludzi. Jeśli jest się szczęśliwym dziedzicem mieszkania przy Placu Unii Lubelskiej, ma się czas na pisanie (momentami nawet niegłupich) książek i otrzymuje się granty, łatwo jest mówić innym, jak mają żyć.

Chłopomania w aktywistycznym wydaniu

Aktywiści lubią przedstawiać się jako obrońcy interesów społecznych. Jako potencjalny „beneficjent” owych interesów, wolałabym jednak, by reprezentował mnie ktoś inny. Ktoś, kto zna życie z perspektywy prawdziwej klasy pracującej. Ktoś, kto mnie rozumie.

Ktoś, kto nie patrzy na mnie zza biurka i zza ekranu MacBooka.

Empatyczny język, do którego – słusznie zresztą – usiłuje się nas zachęcać, domaga się wyrzucenia ze słownika pewnych określeń. Nie mówimy zatem o „bezdomnych” czy „niepełnosprawnych”, tylko o „ludziach w kryzysie bezdomności”, „z niepełnosprawnościami”. Zupełnie niedopuszczalne jest również użycie słowa „menel”… do pewnego momentu.

Bo kiedy trzeba jakoś „zgasić” przeciwnika prohibicji, a argumentów zabraknie, najłatwiej jest go zawstydzić. I zrobić z niego… właśnie menela. Chęć zakupu alkoholu w nocy – nieważne, w jakiej ilości i w jakiej atmosferze – sprowadzana jest do prymitywnego „schlania się”. Potrzeba wypicia piwa po całym dniu ciężkiej pracy? Jeśli pracujesz na Mordorze 9-17, spoko. Jeśli pracujesz w supermarkecie do 22 i stwierdzasz, że masz ochotę się napić…. Cóż, otrzymasz protekcjonalne pouczenia, że alkohol jest niepotrzebny i szkodzi zdrowiu. A stada instagramowych sumień narodu, które preferują jednak używki w formie proszku, zaczną stawiać ci diagnozy.

Dlatego też wydaje się, że pomysł tej tak zwanej lewicy ma duże poparcie. Fakty są jednak takie, że wielu przeciwników zakazu woli położyć uszy po sobie i przyłączyć się do chóru moralistów, żeby nie zostać uznanymi za alkoholików. Chociaż sami ze sklepów nocnych korzystają.

Jeśli wypowiadasz swoje poglądy w kwestiach spornych i nie zgadzasz się z lewicowymi guru – jesteś ośmieszany i zawstydzany. Natomiast swego czasu krytykowanie głosujących na PiS spotykało się z niechęcią lewicowych aktywistów? Dlaczego? Bo wyborcy tej partii to – zdaniem niektórych – biedni, niewykształceni quasi-obywatele, którym PiS przywrócił godność. Nie biorąc pod uwagę, że mogą oni być… zwyczajnie, tak po ludzku, głupi. Bo głupota to coś, co łączy przedstawicieli wszystkich klas społecznych.

Świat poza stolicą

Aktywiści lubią również mówić o wspieraniu Polski powiatowej, tak naprawdę, niestety, gówno o niej wiedząc.

Dobrze, że mówi się o wykluczeniu komunikacyjnym. Szkoda jednak, że nie patrzy się na sprawę bardziej holistycznie. Mianowicie, że przyjezdni z wykluczonych komunikacyjnie miejscowości, musieli jakoś do tej Warszawy DOJECHAĆ. Czym, skoro PKS upadł, a pociągu nigdy nie było?

Tylko że, kiedy już do tej stolicy dotrzesz, czekają na ciebie kolejne schody. Wszakże auto trzeba gdzieś zaparkować…. A z tym jest coraz trudniej.

Źródło obrazka: odkorkujmymiasto.pl

Przyjechałeś, wydając kupę kasy na start i zamieszkując gdzieś na obrzeżach miasta? To nic, sięgniemy ci do kieszeni i tak. Wlepimy mandat za byle gówno, bo jakiś „społecznik” doniósł. Każemy płacić krocie za parking. Nie damy ci abonamentu, bo rejestracja nie zaczyna się na W i gówno nas obchodzi, gdzie masz meldunek. Sprzedaj tego blachosmroda i jeździj zbiorkomem. Szkoda, że nie zauważają jednej prostej rzeczy: wyprowadzka z rodzinnej miejscowości nie oznacza automatycznie zerwania z nią wszelkich kontaktów.

Szczytem było dla mnie, gdy pewna aktywistka napisała publicznie, że… JEJ MIASTO NIE JEST PARKINGIEM DLA PRZYJEZDNYCH.

Słoik non grata, czyli klasizm „warszaFki”

Łatwo ferować wyroki, gdy odziedziczyło się mieszkanie w dobrze skomunikowanej dzielnicy. Łatwo jest pouczać ludzi, by nie jeździli samochodami, jeśli samemu pracuje się na home office. W ogóle łatwo jest układać komuś życie zza biurka. Projektować w głowie idealne miasto: z nielicznymi samochodami zaparkowanymi pod linijkę, brunchami w Charlotte, ustandaryzowanym trybem życia i poranną jogą.

Bez plebsu pijącego Harnasia na murku i jeżdżącego poobijanym Tico.

Nie chcę tu obrażać rdzennych warszawiaków, bo wśród moich przyjaciół jest sporo takowych, muszę jednak wspomnieć o pewnej rzeczy. „Słoik” pokonywał przeszkody, które rdzennym mieszkańcom dużego miasta nie są znane. To nie zarzut, to fakt.

Czy rdzenny mieszkaniec wie, czym jest samotność w obcym mieście?

Startowanie od zera?

Przedzieranie się przez nieznany sobie dotychczas rynek pracy?

Mozolne zapuszczanie korzeni?

Przecinanie pępowiny?

Ten moment, kiedy jeszcze nie jesteś „stąd”, a już nie jesteś „stamtąd”?

Ciułanie na ten pierwszy samochód, by jadąc do rodzinnej miejscowości nie musieć spędzać całego dnia na przesiadkach?

Problemem nie jest samo ograniczanie aut, tylko to, że w wielu miejscach w Polsce alternatywy nie istnieją. Jeśli ktoś dojeżdża z miejscowości, gdzie nie ma ani pociągu, ani autobusu, to samochód jest koniecznością, nie luksusem. Karząc takich ludzi mandatami i drogim parkowaniem, nie walczymy ze smogiem – tylko z ludźmi, którzy i tak mają najmniej zasobów.

Klasa naprawdę pracująca

Wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnianych „meneli”.

Owi „menele”, chcący bezczelnie zakupić alkohol wtedy, kiedy aktywistom się to nie podoba, nierzadko są po prostu ciężko pracującymi ludźmi. Ludźmi, którzy zaczynają od najniższych stanowisk, bez znajomości, bez dobrego CV.

I takimi ludźmi się na „lewicy” gardzi.

Napisałam to powyżej, ale podkreślę: „klasa pracująca” nie kończy się na korporancikach z LinkedIna. To także kasjerzy, sprzątaczki, magazynierzy, taksówkarze, kurierzy… Mówienie takim osobom, że „mogą wcześniej zrobić zakupy”, jest protekcjonalnym pouczaniem i próbą ustawiania im życia. Z tym, że życie to nie tabelka w excelu, a mózg to nie komputer.

Nie chcemy również słuchać umoralniania pod tytułem „ale przecież alkohol szkodzi, powinniście się umieć po pracy zrelaksować bez używek”. Może powinniśmy, może nie, ale odbiera nam się w tym momencie prawo do samostanowienia. Niby drobiazg. Ja jednak w takim momencie czuję, że moje potrzeby są unieważniane. Że ktoś stoi nade mną jak nad gówniarzem i dzieli się swoimi „złotymi radami”, które są o dupę potłuc. Chcę mieć prawo do wolności wyboru – choćbym i miała głupio z niego skorzystać.

Co ciekawe, ludzie, którzy niosą na sztandarach wolność, równość i radykalną empatię, często nie obdarzają nimi osób potrzebujących. I choć zaburzenia psychiczne są w tym środowisku wręcz fetyszyzowane, to ja, jako przeciwniczka prohibicji, dość regularnie spotykam się z grubiańskim wyśmiewaniem, jakobym miała problem. Jak często podkreślam – nie mam problemu z alkoholem, mam problem z władzą, a gdybym rzeczywiście zmagała się z uzależnieniem, to kto byłby odpowiedzialny za wygranie z nim? Ja. Nikt inny.

Niezłą hipokryzją cechuje się również argument pod tytułem „można iść do baru”. Tak, można, jak się ma pieniądze. Jak podkreślił Dżejkob w gównoburzy na moim profilu, lewica powinna walczyć z rozwarstwieniem społecznym, a nie je pogłębiać. Oczywiście nie uzyskaliśmy żadnego sensownego kontrargumentu poza „XD”.

Kiedy zaś próbowałam pociągnąć dyskusję, by jeszcze raz zaakcentować sytuację osób o niższych dochodach, usłyszałam, że…. Biedni nie powinni pić. Czaicie? Relaksowanie się przy kieliszku jest dla elit. Dla ciebie, prekariuszu, mamy pouczenia i dobre rady z dupy. Albo melinę.

Założę się, że zwolennicy takiego podejścia byliby zbulwersowani, gdyby spotkali się z zarzutem „ona korzysta z pomocy MOPSu, a ma zrobione paznokcie!!!”. Albo parę lat temu. Czyjeś krytyczne spojrzenie wobec pędu na świeżaki z Biedronki? Przecież klienci tego sklepu też mają prawo kupić dziecku zabawki, zabawki to nie luksus. Choć świeżaków raczej nie kupowała biedota – trzeba było wszak sporo wydać, by uzbierać naklejki… Utożsamianie klientów Biedronki z pato-Karynami bijącymi się o naklejki to dopiero klasizm!

„Świeżaki” i paznokcie to nie luksus. Dlaczego więc przeznaczanie ułamka skromnych dochodów na używki, szukanie chwili wytchnienia od beznadziejnych warunków życia, budzi już takie oburzenie?

Barek ze szkocką

Kolejną radę, którą można sobie wsadzić, jest: „kup na zapas”. Przed oczami staje barek wypełniony pięćdziesięcioletnią whisky i wyśmienitym martini… Ale nawet, gdyby chodziło o tanie piwo, to miejsce na „składowanie zapasów” trzeba w ogóle MIEĆ.

Nie trzeba posiadać wyobraźni rozwiniętej niczym Ania Shirley, by dojść do wniosku, że dla niektórych taka „złota rada” jest jak pstryczek w nos. Może mieszkasz na obrzeżach Warszawy, a chcesz pójść nad Wisłę – i jak masz to zrobić, z walizką? Może mieszkasz jeszcze z rodzicami? Albo z właścicielem mieszkania, który będzie podejrzliwie patrzył na twoje ciągłe wchodzenie i wychodzenie? Albo współdzielisz pokój w akademiku? Jak w takiej sytuacji zrobić zakupy na ewentualny spontan (borze zielony, jak to brzmi)?

To oczywiście i tak warianty optymistyczne, bo możesz tego dachu nad głową w ogóle nie mieć. Nawet osoby zajmujące się zawodowo bezdomnością potwierdzają, że przeżycie na ulicy na trzeźwo to wielki wyczyn. Łatwo jest, siedząc w ciepłym i bezpiecznym mieszkanku, pouczać bezdomnych, że mają nie kupować alkoholu po 22. Empatyczni aktywiści pewnie zaraz poprawią mnie, że mówi się „osoby w kryzysie bezdomności”, ale czy na co dzień o sytuacji – ba, o istnieniu! – takich osób, w ogóle MYŚLĄ?

Nie mówię, że osobom w kryzysie bezdomności należy ułatwiać dostęp do alkoholu. Nie należy jednak takich osób uważać za obywateli drugiej kategorii, którzy sami nie myślą i trzeba ich pouczać czy naprawiać. Naprawić trzeba system!

Klasizm wobec mikroprzedsiębiorców

W takich sytuacjach władza, zamiast zorganizować coś dla leczenia uzależnionych, woli wprowadzić zakazy, bo jest to tańsze. A lud ma się dostosować i udaje się, że problem jest rozwiązany, a nie jest.

Zastanawiające jest to, że ci rzekomi działacze w imię interesu społecznego totalnie olewają kwestię pracowników i właścicieli małych sklepów. Bo nie oszukujmy się – nawet te, które mają bardziej zróżnicowany asortyment, prawdopodobnie upadną. A to oznacza, że mikroprzedsiębiorca straci źródło utrzymania, kasjer pracę, a wracający nocą do domu robotnik, możliwość zakupienia chociażby głupiego SevenDays’a.

Wszystko dla społeczeństwa.

Klasizm na lewicy? Konkluzje

Chciałabym tutaj podkreślić jeszcze jedną rzecz, abyście mnie źle nie zrozumieli.

Absolutnie nie popieram zalewania robaka jako remedium na problemy życiowe. Wiem doskonale, że picie, a zwłaszcza nadużywanie, te problemy jeszcze pogłębia. Bywają co prawda sytuacje, kiedy ktoś po kielichu czy po joincie jest bardziej skupiony, kreatywny, i wymyśli jakiś dobry plan.

Nie chodzi mi o to, by bronić alkoholu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie jest rozwiązaniem i że potrafi niszczyć życie. Ale nie można mylić troski z odbieraniem wolności. Potrzebujemy wsparcia, edukacji i równości szans – a nie kolejnych zakazów, które uderzają przede wszystkim w zwykłych ludzi. Prohibicja nie jest drogą do lepszego społeczeństwa, jest tylko kolejną formą kontroli. Pod płaszczykiem troski o interes społeczny stopniowo ogranicza się wolności obywatelskie, tak, jak to było w eksperymencie z gotowaną żabą.

Prohibicja nocna to nie tylko spór o alkohol. To kolejny dowód na to, że lewica coraz częściej mówi w imieniu ludzi pracy, ale coraz rzadziej ich słucha. A pogarda klasowa, nawet w owczej skórze progresywnych haseł, zawsze pozostaje pogardą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *